WYWIAD: Sven Marquardt: „Przeładowanie świata zdjęciami to znak naszych czasów”
Sven Marquardt to absolutnie kultowa postać nocnego życia Berlina. Słynny bramkarz kultowego klubu Berghain, ale i wzięty zawodowy fotografik, który specjalizuje się w czarno-białych portretach, ale i pracach dla światowych domów mody.
Pochodzi z Berlina Wschodniego i był od połowy lat osiemdziesiątych istotną postacią środowiska punkowców i artystycznej Nowej Fali powstałej w słynnej dzielnicy Prenzlauer Berg. Wraz z upadkiem Muru Berlińskiego Sven Marquardt zawiesił swoją artystyczną karierę i skupił się na rozwijającej się scenie elektronicznej w nowo zjednoczonym mieście. Od 2007 r. jest głęboko zaangażowany w wizualną stronę wytwórni Ostgut Ton.
W 2010 r. wydał książkę „Przeszłość przyszłość”, a w następnych latach „Zbawiciel i skryta dzikość”. W 2014 r. opublikował autobiografię „Noc jest życiem”.
Dzisiaj Marquardt jest uważany za jedynego artystę ze wschodniego Berlina, którego twórczość nawiązuje do wizualnych tradycji Arno Fischer i Sibylle Bergemann. Przy okazji jego autorskiej wystawy „Rooms” w klubie Smolna, udało się zadać Svenowi kilka pytań.
Tekst: Artur Wojtczak, zdjęcia: Sven Marquardt/ dzięki uprzejmości klubu Smolna
Artur Wojtczak: Jesteś już kilka dni w Warszawie. Jak spodobało się nasze miasto? Miałeś czas coś sobie dokładnie obejrzeć i może podobnie jak w Berlinie poszukać śladów socjalizmu np. w architekturze?
Sven Marquardt: Tak naprawdę to czasu miałem na razie mało: przyjechałem z lotniska, mieszkam tu w dzielnicy niedaleko i wciąż zajmowałem się dopinaniem wystawy na ostatni guzik. Nie było więc czasu na buszowanie po mieście. A ślady socjalizmu w tkance miejskiej to również moja przeszłość właśnie, bo przecież pochodzę z Berlina Wschodniego. Dlatego wychwytuję to natychmiast. W Warszawie zobaczyłem natomiast sporo śladów takiej – nazwijmy to- przełomowości, pozostałości po zmianach systemowych. Widzę sporo takiego nawiązania do autentyczności, pierwotności, powrotu do źródeł. Dla każdego miasta ważna jest jego tożsamość, mimo ciągłych zmian czasów i mód. Natomiast wracam dopiero jutro, mam więc półtora dnia na zapoznanie się z zakamarkami i tajemnicami Warszawy!
Jak oceniasz obecną zmianę pokoleniową, jaka niewątpliwie dokonuje się w publiczności chodzącej do klubów? Czym różnią się nowi klubowicze od tych, którzy uczęszczali na rave’y w latach 90.?
Będąc w moim wieku, mogę obserwować chyba trzecią lub nawet czwartą zmianę pokoleniową (śmiech). Publiczność berlińską odbieram jako młodą, kreatywną, otwartą, międzynarodową i inspirującą. W Berghain słychać wśród 2/3 gości język angielski. Bo przecież mieszkamy w mieście, które jest metropolią i przyciąga do siebie mieszkańców całego świata. To naprawdę świetne, że jest tak międzynarodowo. Choć czasami, gdy rano idę na kawę i czasem z personelu kawiarni nikt nie mówi po niemiecku, to czuję się trochę niezręcznie. Trochę tak jakby miasto traciło część swojej tożsamości. Ale taki jest właśnie smak i urok Berlina!
Co jest największym wyzwaniem w nauczaniu młodych ludzi fotografii? Ty robisz swoje zdjęcia analogowo, wyłącznie czarno-białe. A obecnie mamy do czynienia niejako z demokratyzacją fotografii – każdy może robić zdjęcia komórką, zakładać konto na Instagramie…
Obecne przeładowanie świata zdjęciami, wymiana miliardów fotek online jest rzeczywiście sprawą świadczącą o znaku czasów, braku zwracania uwagi na jakość. Ale może jestem za stary, by zaakceptować tę powódź. Natomiast ja nie zabraniam tego moim studentom: jeśli jesteś utalentowany, to zrobisz dobre zdjęcie nawet iPhonem. Ja nie wymagam, by każdy zawsze przykładał się do techniki i celebracji ustawiania światła, operowania aparatem analogowym, za pomocą kliszy. Natomiast tradycyjne podejście do tego procesu zawsze mnie cieszy.
Ty jesteś kultową postacią Berlina, jednym z jego współczesnych symboli. O Nowojorczykach mówi się, że gdziekolwiek by nie wyjechali, to i tak wszędzie „poszukują właśnie Nowego Jorku”. Czy Ty też tak masz? Jak bardzo identyfikujesz się ze swoim miastem?
Myślę, że ja tak nie mam. Staram się nie szukać berlińskich wpływów w miejscach, które odwiedzam, tylko raczej napawać się ich oryginalnością i nowością. Staram się zachować dystans i szacunek dla kultury, którą poznaję. Naturalnie cieszy mnie, że do Berlina ściąga tyle osób z całego świata – ich turystyka klubowa rozwija nasze miasto. Sam byłem ostatnio w NYC i w pewnym sensie rozumiem tę tezę o szukaniu wszędzie cech tego miasta. Bo jest ono wciągające, uzależniające, niesamowicie wolne i miałem wrażenie, jakby tam absolutnie nic nie było pod kontrolą. Płyniesz z tym miejskim prądem, albo spadasz na dno. To frapujące. Dla odmiany potem byłem w Belgradzie i niejako odetchnąłem. To miasto było mi nieoczekiwanie również bliskie.
Pytając, chciałem też zaznaczyć, że Berlin jest bardzo specyficznym miastem i nie jest typowo niemiecki, bo stanowi raczej swego rodzaju enklawę, prawda? Jest bardziej jak „Nowy Jork Europy”?
Masz rację! Świetnie to ująłeś ! To prawda.(śmiech)
A jacy DJ-e robią na tobie takie wrażenie, że chętnie schodzisz z bramki w Berghain, by trochę posłuchać muzyki i potańczyć?
Sven Marquardt: Z DJ-ów nowej generacji wymieniłbym Lena Faki, Marcella Dettmana. Z tych starszych, to na pewno DJ Hell, który zresztą wydaje zaraz nowy album „Zukunftsmusik”, na którym oddaje też hołd subkulturze gejowskiej. I za to też go cenię.
Jakie masz najbliższe plany artystyczne? Czego możemy się spodziewać niebawem?
W tym roku jadę jeszcze do Kanady z projektem „black boxowym”, czyli tzw. Czarnym Ołtarzem. To będzie część festiwalu muzycznego. Następny przystanek to Nigeria. A potem to już najchętniej chciałbym dostać jakąś rezydenturę za granicą, to by było moje marzenie na 2018. Może do Warszawy? (śmiech).
Wystawę możecie oglądać do 9 września w warszawskim klubie Smolna.